13 lipca 2008

Druga książka, którą czytałem na Węgrzech...

...to Bóg nie jest wielki. Hitchens wykonał kawał roboty pokazując zgubny wpływ religii na świat. Nie ograniczył się na szczęście do chrześcijaństwa (choć jemu poświęcił najwięcej miejsca), ale równo przejechał się po innych wielkich religiach.

Kiedyś w rozmowie zacytowałem Kisiela, że Polska nie wyszła najlepiej na macierzyńskiej opiece Matki Bożej, na co usłyszałem, że nie wiadomo jakby Polska wyglądała bez tej opieki. Podobne pytanie towarzyszyło mi podczas lektury całej książki. Czy gdyby nie religia (potrzeba religijności), to losy świata potoczyły się by się zupełnie inaczej? Czy religijność jest nieodłączną potrzebą ludzi? Czy jest uwarunkowana ewolucyjnie, czy też skłania nas ku niej tylko strach przed śmiercią (a może jedno i drugie)?

Hitchens na te pytania odpowiada jednoznacznie, operując na płaszczyźnie faktograficznej. Bardziej jednak interesujące są odpowiedzi na poziomie filozoficzno-naukowym.

Najsłabsze momenty książki to te, w których autor (były trockista) nawołuje do nowego oświecenia i do zwlaczania religii. Ależ zapewne ono przyjdzie, nie spowoduje jednak (tak samo zresztą jak i to stare) upadku religii. Jeśli o mnie idzie, to wystarczy mi upadek fanatyzmów wszelkiej maści - także tych spod znaku ateizmu. Lepiej otaczać się ludźmi dobrymi i mądrymi, niezależnie od źródła ich systemu wartości.

Węgry

Wróciłem wczoraj z Węgier. Klasyka - Balaton, Budapeszt, gulasz itp. Na szczęście wziąłem ze sobą Gulasz z turula Krzysztofa Vargi, dzięki któremu byłem trochę mądrzejszy ;-).

Pierwsza rzecz, która uderza to język, który wcale nie jest tak trudny - dość szybko przyswaja się zasady wymowy, tak że bez problemu da się czytać. O wiele łatwiej niż w językach skandynawskich. Poza tym świetną zabawą jest szukanie słów podobnych po polsku czy słowacku i węgiersku.

Druga rzecz, to Węgrów przywiązanie do tradycji i nostalgia. Mniej to widać w kurortach nad Balatonem (choć przy wielu domach powiewają flagi - koniecznie z herbem Węgier), ale wystarczy pojechać do jakiegoś miasta, by zobaczyć a to naklejki lub mapy Wielkich Węgier (sprzed traktatu w Trianon) na wystawach sklepów, a to całe sklepy handlujące „towarem patriotycznym”, a to grafitti przedstawiające jakiś napis w alfabecie starych Węgrów.

W jednym z takich patriotyczno-nostalgicznych sklepów kupiłem mapę Węgier sprzed 1914 r. Normalna, wielka, składana płachta, niczym mapa samochodowa, tyle że trudno się nią kierować nie znając austro-węgierskiego klucza - wielu nazw dobrze znanych miejsc bez niego się nie rozpozna. Trzeba wiedzieć, że Bratysława to Pozsonyi, Ljubljana to Laibach, a Bańska Bystrzyca to Besztercebánya. Kto to kupuje? I to nie jednego wydawnictwa mapy tam były.

Nie wiem, czy tę nostalgię rozumiem. Wiem, że w 1920 roku Węgry straciły 2/3 swojego terytorium (w tym dostęp do morza) i ponad połowę ludności, ale to było prawie sto lat temu! A przecież podczas niedawnych wojen bałkańskich podnosiły się na Węgrzech głosy (osamotnione, to fakt), że powinno się wykorzystać sytuację i odebrać Jugosławii co się da. A może w Polsce byłoby podobnie, może też domagalibyśmy się zwrotu Wilna (czego Litwini się po 1989 r. bali) i Lwowa, tyle że my jesteśmy w podwójnej roli - wypędzonych i wypędzających i to nasze rewizjonistyczne zapały gasi?

Umberto Eco o kościele

Taki cytat mi sie dziś przypomniał: Cywilizacja nie osiągnie doskonałości, póki ostatni kamień z ostatniego kościoła nie spadnie na ostatnie...