10 lipca 2015

Lubie, kiedy kobieta...

Taka sytuacja: Siedzę na tarasie Sukiennic po wyjściu z galerii (trochę w związku z czytaną od dłuższego czasu biografią Boya), coś tam czytam na iPadzie i nagle w głowie widzę słowa "Lubię, kiedy kobieta...". Szukam na ekranie, czy to nie powidok jaki, ale nic. Odnajduję więc wiersz:
Lubię, kiedy kobieta omdlewa w objęciu,
kiedy w lubieżnym zwisa przez ramię przegięciu,
gdy jej oczy zachodzą mgłą, twarz cała blednie
i wargi się wilgotne rozchylą bezwiednie.

Lubię, kiedy ją rozkosz i żądza oniemi,
gdy wpija się w ramiona palcami drżącemi,
gdy krótkim, urywanym oddycha oddechem
i oddaje się cała z mdlejącym uśmiechem.

I lubię ten wstyd, co się kobiecie zabrania
przyznać, że czuje rozkosz, że moc pożądania
zwalcza ją, a sycenie żądzy oszalenia,
gdy szuka ust, a lęka się słów i spojrzenia.

Lubię to - i tę chwilę lubię, gdy koło mnie wyczerpana, zmęczona leży nieprzytomnie, a myśl moja już od niej wybiega skrzydlata w nieskończone przestrzenie nieziemskiego świata.
Skąd mi się to wzięło? Erotyk nie czytany od lat pewnie prawie 30 lat, zapomniany. Moje bieżące myśli też od Erosa odległe. Czy wystarczyło odległe skojarzenie autora z jego bratem przyrodnim, Włodzimierzem, który kilka obrazów dla Sukiennic podarował? A może to Café Szał?

07 lipca 2015

Zakochanie

Stan zakochania jest absurdalny. Nagle wydaje ci się, że bez tej drugiej osoby nie możesz żyć. Obłęd. Guz mózgu miewa mniej dokuczliwe objawy, zwłaszcza jeśli obiekt zakochania jest daleko.

Rozum podpowiada, że to minie. Ale nie chcesz, żeby minęło! Melancholizujesz się, słuchając Passenger, pijesz, mało śpisz, choć kładziesz się wcześnie, żeby nie myśleć. Filmu żadnego nie możesz obejrzeć, bo wszędzie ta miłość i seks.

To minie, ale nie chcesz, żeby minęło! Chcesz, żeby minęło jak najszybciej. I nadal nie chcesz, żeby minęło. Zachowujesz się jak idiota, nękasz obiekt swych uczuć i zniechęcasz do siebie. Po czym cierpisz jeszcze bardziej. A kiedy nawet on/ona podziela twoje uczucia, to tobie się wydaje, że jej/jego uczucia przy twoich są doprawdy śmieszne. I cierpisz dalej, jak ten poeta, co cierpi za miliony (zgadnij koteczku, czyje to?). I dalej się melancholizujesz słuchając np. 'Lata w Portofino' - wszystko jedno w czyjej wersji, i tak nie ma znaczenia. Ty masz swoje własne znaczenie, swoje własne cierpienie, które pod tę muzykę podkładasz (choć polskie słowa lepsze, bo smutniejsze, o miłości nieszczęśliwej). Dalida jednak to także 'Paroles, paroles', więc uświadamiasz sobie, że te twoje las palabras de amor są żałosne i nieprzekonywujące. Co oczywiście jest źródłem dalszego cierpienia.

Więc myślisz, że przecież zawsze może być gorzej, a jak będzie gorzej, to można ten łez padół opuścić i ta cioranowska myśl sprawia, że jest ci lepiej. Na krótki czas, bo już po chwili myślisz, że osiągnąłeś dno upodlenia (co jest tym bliższe prawdy, im więcej alkoholu jest w twoim organizmie). Ale jakoś się nie zabijasz, zapijasz raczej. A kiedy się rano zbudzisz, uświadamiasz sobie, jakim jesteś idiotą, że ta twoja ukochana (albo ukochany) zasługuje na kogoś lepszego i wtedy to dopiero cierpisz, że to nie ty jesteś ten lepszy. I znów chcesz, żeby minęło.

I tak da capo al fine. Aż kiedyś mija. Po zakochaniu nie ma śladu. I najlepsze jest to, co zostaje - czasem wgląd w siebie lepszy, czasem druga osoba obok.

Umberto Eco o kościele

Taki cytat mi sie dziś przypomniał: Cywilizacja nie osiągnie doskonałości, póki ostatni kamień z ostatniego kościoła nie spadnie na ostatnie...