03 listopada 2016

Węgry. Znów.

I znów Węgry, i znów Varga. Ledwie zacząłem Langosza w jurcie, a już poznaję ten nastrój, który towarzyszył mi przy Gulaszu z turula i Czardaszu z mangalicą. Do tego kupiłem dzisiaj w Lidlu wino z Villany, niestety dość podłe, którym, z braku czegoś lepszego, znieczulam się.

Węgry mnie fascynują jako kwintesencja środkowoeuropejskości, a jednocześnie jako miejsce jakoś odrębne i wyjątkowe. Bliskie, pokrewne, czytelne, a przecież niezrozumiałe. Skąd te resentymenty, żywe i bolesne wspomnienie o układzie z Trianon? Jak po 100 latach i dwóch światowych wojnach tłumaczyć niechęć do bogu ducha winnych Słowaków? Skąd ta ciężka kuchnia? Jak ten niezbyt liczny naród uchował się w słowiańsko-germańskim żywiole?

Wiem tyle, że na Węgrzech czuję się dobrze, swojsko. Zaraz po przekroczeniu granicy rumuńsko-, chorwacko-, austriacko-, czy serbsko-węgierskiej wydaje mi się, że dom się znacznie przybliża, że to już prawie Polska, tylko z mniejszą ilością Polaków. Co akurat jest zaletą 😊

Fenomenem jest też przyjaźń węgiersko-polska. Sam tej sympatii do Polaków, ze strony innych nacji niezbyt przecież nachalnej, doświadczałem. 

Efekciarstwem i pójściem na łatwiznę byłoby stwierdzenie, że Węgier to taki Polak, tylko bardziej. Choć prawdy w tym trochę oczywiście jest. Cierpiętnictwo, kult klęsk narodowych mamy bez wątpienia wspólne. Punkt wyjścia jednak zupełnie inny, choć punkt dojścia znów jakoś podobny. 

Nie wiem. Wiedzy mi brakuje, żeby jakąś hipotezę postawić. Czy jest mi ona jednak niezbędna? Wino z Villany do szczęścia wystarczy. 

Umberto Eco o kościele

Taki cytat mi sie dziś przypomniał: Cywilizacja nie osiągnie doskonałości, póki ostatni kamień z ostatniego kościoła nie spadnie na ostatnie...